smoki babel

21

Upload: wydawnictwo-mag

Post on 19-Mar-2016

255 views

Category:

Documents


0 download

DESCRIPTION

Swanwick gładko łączy zaawansowaną technologię z magią, przedstawiając nam szeroki wachlarz wspaniałych konceptów, fascynujących dygresji i pełnych wigoru bohaterów. Język jego prozy bez wysiłku przeskakuje pomiędzy elfim wyrafinowaniem a złodziejskim slangiem, tworząc oszałamiający literacki gulasz. To nowoczesna fantasy u szczytu formy, która powinna bardzo spodobać się fanom 'Chłopaków Anansiego' Neila Gaimana oraz China’y Miéville’a.

TRANSCRIPT

Michael Swanwick

CÓRKA ŻELAZNEGO

SMOKA

SMOKI BABEL

PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH M. PRÓCHNIEWICZ

WYDAWNICTWO MAGWARSZAWA 2012

Tytuł oryginału:The Iron Dragon’s Daughter. The Dragons of Babel

Copyright © 1993, 2008 by Michael Swanwick

Copyright for the Polish translation© 2012 by Wydawnictwo MAG

Redakcja:Joanna Figlewska

Korekta:Urszula Okrzeja

Projekt graficzny serii oraz opracowanie graficzne okładki:Piotr Chyliński

Ilustracja na okładce:Dorian Vallejo

Projekt typograficzny, skład i łamanie:Tomek Laisar Fruń

ISBN 978-83-7480-270-3Wydanie I

Wydawca:Wydawnictwo MAG

ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawatel./fax 22 813 47 43

e-mail: [email protected]

Wyłączny dystrybutor:Firma Księgarska Olesiejuk Spółka z ograniczoną odpowiedzialnością S.K.A.

ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Maz.tel. 22 721 30 00www.olesiejuk.pl

Druk i oprawa:[email protected]

SMOKI BABEL

Mojemu ojcu, Johnowi Francisowi Swanwickowi,

który dał mi życie,i Wiliamowi Christianowi Porterowi,

który dał mi coś jeszcze cenniejszego.

381

I NA WSCHÓD OD AVALONU

Smoki nadleciały o świcie, nisko i w szyku, grzmiąc silnikami tak, że zie-mia dygotała jak od potężnego, nerwowego bicia serca świata. Starszyzna wsi wybiegła na dwór w niedopiętych ubraniach, wymachując wkoło różdżkami i wykrzykując zaklęcia. „Znikaj”, wołali do ziemi, „śpij” – do nieba, choć półelfi piloci, gdyby tylko im się chciało, mogliby te kruche maskujące czary z łatwością przejrzeć. Ich uwaga była jednak zwrócona ku Zachodowi, siedzibie potęgi przemysłowej Avalonu, gdzie podobno następowała koncentracja wojsk.

Ciotka Willa usiłowała na oślep go złapać, lecz on przemknął jej pod ramieniem i wybiegł na gruntową drogę. Na południu odezwały się ba-terie przeciwlotnicze, w grzmiących okrzykach wypełniając niebo chmu-rami różowego dymu i odłamków.

Na ulicę wyległa połowa wiejskich dzieciaków. Skakały z radości, a te uskrzydlone latały w kółko z podekscytowanym brzęczeniem. W końcu wioskowa jaga wylazła ze swojej beczki i popisując się mocą, której Will w życiu by u niej nie podejrzewał, rozłożyła szeroko ramiona, a potem z wielkim hukiem klasnęła w sękate dłonie, co zapędziło dzieci wbrew ich woli z powrotem do chałup.

382

Wszystkie oprócz Willa. Już od trzech tygodni co wieczór ćwiczył ten akt, uodparniający go na wszelkie zaklęcia na dzieci. Wybiegając ze wsi, czuł czar jak łagodną dłoń na własnym ramieniu. Jedno szarpnięcie i już jej nie było.

Pobiegł, chyży jak wiatr, na Grannystone Hill. Nadal mieszkała tam jego prapraprababka, samotnie, na czubku, jako szary stojący kamień. Nigdy nic nie mówiła. Ale czasami, choć nikt tego dotąd nie widział, schodziła w nocy nad rzekę, żeby się napić. Wracając z nocnego wędko-wania w malutkiej okrągłej łódeczce, Will zastawał ją tam niekiedy i witał z szacunkiem. Jeśli połów był udany, patroszył węgorza lub mniejszego pstrąga i mazał krwią jej stopy. Starsi lubili takie drobne uprzejmości.

– Will, ty mały bałwanie, wracaj! – zawołał cobbly ze środka starej lodówki na skraju wysypiska. – Tam jest niebezpiecznie!

Will pokręcił głową z rozwianymi jasnymi włosami i ze wszystkich sił puścił się biegiem. Smoki były na niebie, a w jego sercu było pragnienie: zbliżyć się do ich dumnego lotu, poczuć na skórze, z bliska, ten warstwo-wy przepływ niewyobrażalnej mocy i magii. To było coś w rodzaju manii. Coś w rodzaju żądzy.

Do gołego, porośniętego tylko trawą wierzchołka nie było daleko. Will biegł z zapamiętaniem, którego sam nie rozumiał, aż dudniło mu w płucach, a w uszach gwizdało od pędu.

I już był na szczycie, zdyszany, oparty jedną dłonią o kamienną pra-babcię.

Smoki wciąż przelatywały, jedna fala za drugą. Huk silników był nie-samowity. Will nadstawił twarz do ciepła, poczuł aurę ich złośliwości, a także nienawiści. Była jak ciemne wino, od którego żołądek się kur-czy, a w głowie kręci się z bólu, zdumienia i zachwytu. Jednocześnie od-stręczała i sprawiała, że chce się więcej.

Śmignęła ostatnia fala smoków, wykręcając mu głowę i ciało, przela-tując nisko nad obejściami, polami i Starym Lasem, który sięgał po ho-ryzont, a nawet dalej. W powietrzu pozostał po nich delikatny siarczany zapach spalonego paliwa. Will poczuł, że serce rośnie mu tak, że przestaje mieścić się w piersi, grożąc pochłonięciem wzgórza, domów, lasu, smo-ków i całego świata.

Zza odległych drzew wyskoczyło w powietrze coś paskudnego, czar-nego, pędzącego ku ostatniemu smokowi. Willa rozbolały oczy od nagłej grozy, ale po chwili zakryła je kamienna dłoń.

383

Nie patrz – usłyszał spokojny kamienny głos. Nie patrz – usłyszał spokojny kamienny głos. Nie patrz Nie będzie mój potomek ginął od spojrzenia na bazyliszka.

– Babciu? – zapytał Will.Tak?– Jak obiecam, że nie otworzę oczu, opowiesz mi, co tam się dzieje?Krótka cisza. Potem:No dobrze. Smok skręcił. Ucieka.– Smoki nie uciekają – burknął pogardliwie Will. – Przed niczym. –

Usiłował podważyć dłoń zakrywającą oczy, ale oczywiście bezskutecznie; jego palce były zaledwie śmiertelnym ciałem.

Ten ucieka. I mądrze czyni. Przeznaczenie upomina się o niego. Wyleciało z koralowych komnat i zaniesie go do granitowych. Jego pilot już mu śpiewa tren na śmierć.

Znów zamilkła, a daleki ryk smoka zmieniał ton to na niższy, to na wyższy. Will wiedział, że dzieje się coś doniosłego, ale po tym dźwięku nie potrafił wywnioskować co. W końcu zapytał:

– Babciu, a teraz?Sprytny on jest, ten smok. Bardzo dobrze walczy. Jest nieuchwytny. Ale

bazyliszkowi nie ujdzie. Monstrum już zna pierwsze dwie sylaby jego praw-dziwego imienia. Teraz przemawia już do jego serca, mówi mu, żeby prze-stało bić.

Ryk smoka wzmógł się, i jeszcze. Echa odbijały się od wszystkich wzgórz, powielając go i nakładając, tworząc dźwiękowy chaos. Przez to wszystko przebijał się odgłos przypominający skrzyżowanie wrzasku stra-cha na wróble i zgrzytu zębów o kamień.

Już prawie się dotykają. Bazyliszek dosięga ofiary...Eksplodował cały świat. Pod czaszką Willa wszystko zbielało, przez

jedną niesamowitą chwilę był pewien, że umrze. Wtedy babka zarzuciła na niego swoją kamienną pelerynę, przycisnęła go do ciepłej piersi i klęk-nęła na zbawczej ziemi.

***

Kiedy się obudził, było ciemno. Leżał sam na zimnym zboczu. Wstał, cały obolały. Posępny pomarańczowo-czerwony zachód słońca barwił za-chodni horyzont, za którym przepadł smok. W nadrzecznym mokradle śpiewały żaby. Ibisy na ciemniejącym niebie szukały już sobie grzęd na noc.

384

– Babciu? – Will doczłapał na szczyt wzgórza, z trudem brnąc wśród osypujących się kamieni, które usuwały się spod stóp albo obijały mu kostki. Bolały go wszystkie stawy. W uszach dzwoniły dzwony, jak na koniec zmiany w fabryce. – Babciu!

Żadnej odpowiedzi.Wierzchołek był pusty.Jednakże po zboczu, od szczytu do miejsca, gdzie się ocknął, spływał

strumień rozbitego kamienia. Idąc na górę, nawet na nie nie spojrzał. Teraz dostrzegł, że zewnętrzna strona to uspokajająca szarość kamiennej babki, a świeżo odsłonięte wnętrze jest śliskie od krwi.

***

Pownosił je, jeden po drugim, na wierzchołek, dokładnie w miejsce, gdzie jego praprababka lubiła stać i doglądać wsi. Zajęło mu to wiele godzin. Zsypywał je na kupkę, ale choć pracował ciężko jak nigdy w ży-ciu, powstały kurhanek sięgnął mu zaledwie do pasa. Tylko tyle zostało z osoby, która przez tyle pokoleń chroniła wioskę.

Kiedy skończył, na czarnym bezksiężycowym niebie płonęły jasno i okrutnie gwiazdy. Nocny wiatr szarpał go za koszulę, aż Will dygotał. W nagłym olśnieniu zdziwił się, że w ogóle jest tu sam. Gdzie ciotka? Gdzie reszta mieszkańców?

Zawsze nosił ze sobą wetknięty do bocznej kieszeni woreczek z runa-mi. Wyszarpnął go stamtąd, wysypał zawartość na dłoń. Zmierzwione pióro sójki, ułamek lustra, dwa żołędzie, kamyk, po jednej stronie pusty, po drugiej z namalowanym krzyżykiem. Zatrzymał odłamek lustra, resz-tę wsypał z powrotem. Potem wypowiedział tajemne imię lux aeterna, przywołując do doczesnego świata ułamek tego blasku. Po lusterku rozla-ła się słabiutka bioluminescencja. Trzymając je w wyciągniętej dłoni, tak by widzieć w nim własną twarz, zapytał szklaną wyrocznię:

– Czemu nikt z wioski po mnie nie przyszedł?Usta lustrzanego chłopca poruszyły się pod srebrną zwierciadlaną

wodą.– Przyszedł. – Wargi miał białe i sinawe, jak u trupa.– To czemu poszli? Czemu nie zabrali mnie do domu? – Machinalnie

kopnął kamienie kurhanka prababci, zbudowanego z tak wielkim wysił-kiem i bez niczyjej pomocy.

– Nie znaleźli cię.

385

Lustrzana wyrocznia była niesamowicie dosłowna, odpowiadała tylko na pytania faktycznie zadane, nie na te, na jakie się chciało usłyszeć od-powiedź.

– Czemu mnie nie znaleźli?– Nie było cię.– To gdzie byłem? Gdzie była babcia?– Byłeś nigdzie.– Jak mogłem być „nigdzie”?Lustro odparło płaskim tonem:– Eksplozja bazyliszka ugięła świat i siatkę czasu, w której jest zamoco-

wany. Sarsenowa pani i ty polecieliście naprzód o pół dnia.Klarowniejszego wyjaśnienia już nie otrzyma. Mruknął, zwalniające

zaklęcie, wypuszczając ożywcze światło tam, skąd przyszło. Potem, prze-straszony, że krew, którą ma na rękach i ubraniu, zwabi nocnoskrzydłych, pobiegł do domu.

Dotarłszy do wsi, dowiedział się, że cały czas szukają go w ciemności. A ci, co zostali, umieścili na wysokiej tyczce pośrodku placu słomianego chochoła i podpalili go, z intencją, żeby nadal żył, żeby ściągnąć go do domu.

Tak też się stało.

***

Dwa dni po tych zdarzeniach ranny smok wyczołgał się ze Starego Lasu i przypełzł do wioski. Powoli wczłapał na plac pośrodku i zwalił się bez życia. Nie miał skrzydeł, w kadłubie ziały wielkie dziury, ale nadal roztaczał odór mocy i miazmaty nienawiści. Z dziury w brzuchu sączył się olej, tworząc na kocich łbach rozlewającą się plamę.

Will był jednym z tych, którzy zgromadzili się tłumnie, by podzi-wiać ten cud. Reszta pomrukiwała pełne urazy uwagi o jego brzydocie. Zaiste, zrobiony był z zimnego, czarnego żelaza, osmolonego na jeszcze głębszą czerń przez wybuch bazyliszka, z wystrzępionymi kikutami po skrzydłach i powgniatanymi pancernymi płytami na burtach. Ale na-wet na wpół zniszczony był przepiękny. Zbudowany przez krasnoludzki talent na podstawie projektu wysokich elfów – jakże mógłby nie być piękny?

Puk Jagodziarz szturchnął go biodrem i mruknął:– To ten twój, co?

386

Will wzruszył ze złością ramionami i nic nie powiedział.– No, ten, co go bazyliszek zestrzelił.– Nie wiem i nie interesuje mnie to. Nie ja go tu przyprowadziłem.Przez dłuższy czas nikt się nie odzywał. Potem gdzieś głęboko w piersi

smoka ożył z buczeniem silnik, przyśpieszył do rozklekotanego wycia i znów umilkł. Smok powoli otworzył jedno oko.

– Sprowadźcie mi waszą prawdomówczynię – zadudnił.Prawdomówczynią była owocarka zwana Bessie Applemere. Była mło-

da, a mimo to, z szacunku dla stanowiska, wszyscy tytułowali ją zaszczyt-nym mianem Wiedźmy. Przybyła, odziana w wiedźmie szaty i kapelusz z szerokim rondem, piersi miała obnażone, jak kazała tradycja, i stanęła przed potężną wojenną machiną.

– Ojcze Kłamstw. – Pokłoniła się z szacunkiem.– Jestem ranny, a pociski swe wystrzeliłem – powiedział smok. – Ale

i tak jestem groźny.Wiedźma Applemere skinęła głową.– Prawda to.– Zbiorniki mam jeszcze do połowy wypełnione naftą lotniczą. Bar-

dzo łatwo byłoby mi je wysadzić iskrą elektryczną. A gdybym to uczynił, wasza wieś i wszyscy jej mieszkańcy przestaliby istnieć. A zatem, skoro siła rodzi władzę, jestem teraz waszym panem lennym i królem.

– Prawda to.Wśród zgromadzonych wieśniaków rozszedł się pomruk.– Moje panowanie będzie jednak krótkie. Do Samhain dotrą tutaj Ar-

mie Potęg i zabiorą mnie z powrotem do wielkich kuźni Wschodu, na remont.

– Tak smok uważa.Smok otworzył drugie oko. Spojrzenie obu zogniskowało się dokład-

nie na prawdomówczyni.– Nie podobasz mi się, Wiedźmo. Któregoś dnia mogę uznać za ko-

nieczne rozpruć twoje ciało i pożreć twoje bijące serce.Wiedźma Applemere skinęła głową.– Prawda to.Nieoczekiwanie smok się roześmiał. Był to okrutny i sardoniczny

śmiech, jak to bywa z radością u tego typu istot, ale jednak śmiech. Wielu mieszkańców zasłoniło uszy. Co mniejsze dzieci wybuchnęły płaczem.

– Bawicie mnie – powiedział. – Bawicie mnie, wy wszyscy. Moje pa-nowanie rozpoczynamy radosną nutą.

387

Prawdomówczyni pokłoniła się. Will spojrzał na nią i ujrzał w jej oczach wielki smutek. Nie odezwała się jednak słowem.

– Niechaj wystąpi wasza pani wójt i niechaj złoży mi hołd.Starsza Czarna Agnes wyczłapała przed tłum. Była chuda, powykręca-

na i zgięta niemal wpół pod ciężarem odpowiedzialności, której oznaki trzymała w czarnym skórzanym woreczku zawieszonym na szyi. Otwo-rzywszy ów woreczek, wyciągnęła z niego płaski kamień z pierwszego wioskowego paleniska i położyła go przed smokiem. Klęknąwszy, ułożyła na nim na płask lewą dłoń.

Potem wyjęła mały srebrny sierp.– Twoja krew i nasza. Twój los i nasz. Nasza radość i twoja niegodzi-

wość. Niechaj się staną jednym. – Jej głos podniósł się do wibrującego lamentu:

Czarne duchy, białe, bure i czerwoneMieszajcie się ino, skoroście złączone.

Prawa ręka dygotała jej, unosząc sierp nad lewą. Mimo to, tnący ruch w dół był sprawny i nagły. Trysnęła krew, mały palec poszybował w po-wietrze.

Wydała jeden krótki, ostry okrzyk, jak wołanie mewy, i umilkła.– Jestem usatysfakcjonowany – powiedział smok. – Mój pilot jest

martwy i zaczyna się rozkładać. – W jego boku z sykiem otworzył się właz. – Wyciągnijcie go.

– Mamy go pochować? – zapytał z wahaniem tusse.– Pochować, spalić, pokroić na przynętę. Co mnie to obchodzi? Do-

póki żył, potrzebowałem go, żeby latać. Ale teraz nie żyje, a nieżywy jest mi na nic.

***

– Klęknij.Will klęknął na ziemi obok smoka. Stał w kolejce od wielu godzin,

a kolejka mieszkańców do obsłużenia przez smoka ciągnęła się jeszcze daleko za nim. Wchodzili przerażeni, wychodzili oszołomieni. Kiedy kadłub opuściła liliowa panienka, a ktoś wykrzyknął jakieś pytanie, po prostu pokręciła głową, zalana łzami, i uciekła. Nikt nie chciał mówić, co się tam w środku działo.

388

Właz się otworzył.– Wejdź.Wszedł. Właz zamknął się za nim.Z początku nic nie widział. Potem z ciemności wyłoniły się małe,

słabiutkie światełka. Zielone i białe punkciki ustabilizowały się, prze-obraziły w podświetlenie wskaźników, małe luminescencyjne kreseczki na tarczach. Jedną ręką namacał coś skórzanego. Leżanka pilota. Czuł wionący od niej delikatny odór zepsucia.

– Siadaj.Niezdarnie wgramolił się na siedzenie. Skóra zaskrzypiała pod nim.

Ramiona naturalnie ułożyły się na poręczach leżanki. Jakby był dla niej stworzony. Pod dłońmi poczuł uchwyty. Na polecenie smoka zacisnął na nich palce i przekręcił do oporu. Mniej więcej o ćwierć obrotu.

Z dołu w jego przeguby wsunęły się igły. Zapiekły jak ogień i Will mimo woli się szarpnął. Odkrył jednak, że już nie potrafi puścić uchwy-tów. Własne palce przestały go słuchać.

– Chłopcze – powiedział smok. – Podaj mi swoje prawdziwe imię.Will zadrżał.– Nie mam.Natychmiast wyczuł, że to nie jest właściwa odpowiedź. Zapadła cisza.

Potem smok stwierdził beznamiętnie:– Mogę ci zadać ból.– Sir, nie wątpię.– To podaj mi swoje prawdziwe imię.Przeguby miał zimne jak lód. To, co rozchodziło się od jego przed-

ramion ku łokciom, nie było drętwotą: bolało tak, jakby włożył ręce w śnieg.

– Nie znam! – wykrzyknął ze złością. – Nie znam, nikt mi nie powie-dział, chyba go nie mam!

Na pulpitach ze wskaźnikami zaigrały wątłe światełka, jak oczy noc-nych stworzeń w lesie.

– Interesujące. – Głos smoka po raz pierwszy zdradził delikatną nutkę emocji. – A z jakiej ty jesteś rodziny? Powiedz mi o niej wszystko.

Will nie miał rodziny, poza ciotką. Rodzice zginęli pierwszego dnia Wojny. Mieli pecha znaleźć się na Dworcu Broceliande, kiedy nadlecia-ły smoki i obrzuciły tory złotym ogniem. Willa odstawiono wtedy na wzgórza do ciotki, żeby z nią zamieszkał. Wszyscy byli zgodni, że tam będzie najbezpieczniejszy. To było parę lat temu, a teraz zdarzało się, że

389

nie potrafił sobie rodziców przypomnieć. Niedługo zostanie mu tylko wspomnienie o wspomnieniu.

Jeśli chodzi o ciotkę, Ślepa Enna właściwie nie była dla niego nikim więcej niż zestawem reguł do obchodzenia i prac domowych do uni-kania. Bogobojna staruszka, która ciągle zabijała drobne zwierzęta na cześć Bezimiennych i chowała ich truchła pod podłogą lub przybijała nad drzwiami czy oknami. W rezultacie jej chałupka zawsze delikatnie cuchnęła posłuszeństwem i rozkładającymi się myszami. Nieustannie mamrotała do siebie, a gdy – rzadko, dwa trzy razy do roku – zdarzało jej się upić, wybiegała nago w noc, dosiadała tyłem krowy, biczowała ją do krwi hikorową witką, jechała w szaleńczym pędzie na szczyt wzgórza, a po drodze gdzieś spadała i usypiała. O świcie Will przychodził z kocem i prowadził ją do domu. Ale nigdy nie byli sobie bliscy.

Opowiedział to wszystko, jąkając się, niezdarnie. Smok słuchał bez słowa.

Chłód dotarł tymczasem do pach. Will wzdrygnął się, gdy wpełzł mu na barki.

– Proszę... – powiedział. – Panie smoku... ten lód sięga mi już do pier-si. Boję się, że jak dojdzie do serca, to umrę.

– Hę? A, bo się zamyśliłem.Igły cofnęły się z rąk Willa, które nadal były odrętwiałe, ale przynaj-

mniej zimno przestało iść dalej. W czubkach palców poczuł mrowienie, znak, że czucie niebawem wróci.

Zasyczał otwierany właz.– Możesz już iść.Potykając się, wyszedł w noc.

***

Przez pierwszy tydzień czy dwa nad wsią wisiał niepokój. Smok pozo-stawał jednak w uśpieniu, a więcej nic groźnego się nie wydarzyło – wieś wróciła zatem do swojego bezczasowego stylu życia. Mimo to, wszystkie wychodzące na główny plac okna pozostały zasłonięte okiennicami i nikt z własnej woli tamtędy nie chodził, było więc trochę tak, jakby w samym środku, pomiędzy nimi, zalęgła się złowroga cisza.

A potem któregoś dnia Will i Puk Jagodziarz poszli do lasu, żeby sprawdzić sidła zastawione na króliki i camelopardy (od pokoleń nikt w Avalonie nie widział cameloparda, ale nadzieja pozostała), gdy ścieżką

390

nadszedł zasapany Ostrzynożyc. Taszczył oburącz coś wielkiego i błysz-czącego.

– Ej ty, kulas! – zawołał Will. Właśnie skończył związywać królikowi skoki, żeby móc przerzucić go przez ramię. – Brzuchaczu! Cóżeś tam znalazł?

– A nie wiem. Spadło z nieba!– Jasne, z nieba! – prychnął Puk.Dwaj chłopcy zatańczyli wokół grubego dziadka, wyrywając mu złoty

przedmiot. Kształtem przypominał trochę koronę, a trochę klatkę dla ptaków, o żeberkach i prętach wykonanych z gładkiego, błyszczącego me-talu. Boki zdobiły czarne runy – nikt nigdy takich w wiosce nie widział.

– To pewnie jajo roka, albo feniksa!– Gdzie ty to niesiesz? – zapytał Will.– Do kuźni. Może kowale wykują z tego co przydatnego. – Ostrzyno-

życ odpędził Puka jedną ręką, omal nie wypuszczając znaleziska. – Może dadzą mi za to pensa albo i trzy.

Jenny Stokrotka wyskoczyła z polnych kwiatków na skraju śmietniska i widząc złoty przedmiot, podbiegła ku niemu.

– Mojemojemoje! – śpiewała, powiewając kucykami.Znikąd wychynęły jeszcze dwie kolibrzyce, a za nimi dymownik. Kot-

larz z łomotem upuścił naręcze zebranego złomu i też przybiegł ile sił w nogach. Tak więc, zanim Ścieżka Łąkowa zmieniła się w ulicę Błot-ną, Ostrzynożyc był cały czerwony i klął, brodząc po kolana w dziecia-kach.

– Will, ty nicponiu!Will odwrócił się i zobaczył kuśtykającą ku niemu ciotkę, Ślepą Ennę.

W obu dłoniach trzymała obrane z kory wierzbowe witki, jak długie białe czułki, którymi wymacywała przed sobą drogę. Twarz pod czepkiem była zacięta. Odtańczył od niej. Był na tyle duży, by wiedzieć, że nie powinien uciekać, i na tyle młody, by jednak poczuć tę chętkę.

– Ciociu... – zaczął.– Ty mi tu nie ciociuj, leniu patentowany. Trzeba ropuchy pozakopy-

wać, taras zmyć! Czemu cię nigdy nie ma, jak jest coś do roboty?Złapała go za ramię i zaczęła ciągnąć do domu, cały czas wymacując

drogę witkami.Tymczasem Ostrzynożyc był tak rozkojarzony przez dzieci, że pozwo-

lił, by nogi zaniosły go zwyczajową drogą, przez główny plac, a nie do-okoła. Po raz pierwszy od przyjścia smoka, w tej milczącej przestrzeni

391

rozległy się dziecięce śmiechy i głosy. Will obejrzał się tęsknie przez ramię za oddalającymi się przyjaciółmi.

Smok otworzył oko, żeby sprawdzić, skąd ten hałas. W przerażeniu uniósł głowę. Głosem mocy rozkazał:

– Rzuć to!Zaskoczony Ostrzynożyc usłuchał.Urządzenie wybuchło.

***

Czary w wyobraźni to wspaniała rzecz, ale czary w rzeczywistości to niewyobrażalna okropność. Will leżał na plecach na bruku w niekończą-cym się oszołomieniu i dezorientacji. W uszach dzwoniło mu potwornie, a ciało miał osobliwie odrętwiałe. Wszędzie było pełno nóg – wszyscy uciekali. I ktoś szturchał go kijkiem. Nie, dwoma kijkami.

Usiadł, przy czym koniec kijka omal nie trafił go w oko. Chwycił go oburącz i pociągnął ze złością.

– Ciocia! – wrzasnął.Ślepa Enna zaczęła wymachiwać drugim kijkiem i szarpać za ten zła-

pany, próbując go uwolnić.– Ciociu, przestań!Ale oczywiście go nie usłyszała. Sam ledwo się słyszał przez panujący

wokół harmider.Zerwał się na nogi i objął ją ramionami. Wyrywała mu się; ze zdumie-

niem stwierdził, że są równi wzrostem. Kiedy to się stało? Jak go do niej przyprowadzono, była dwa razy od niego wyższa.

– Ciociu Enno! – krzyknął jej do ucha. – To ja, Will, ja tu jestem.– Will. – Jej oczy napełniły się łzami. – Ty nierobie, ty nicponiu. Gdzie

się podziewasz, kiedy w domu tyle roboty?Przez jej ramię widział, że plac jest cały zasłany czernią i zalany czer-

wienią. Leżące kształty przypominały trupy. Zamrugał. Plac był pełen nachylających się nad nimi wieśniaków. Coś robili. Niektórzy odrzucali głowy w tył, jakby lamentowali. Choć przez to dzwonienie nie słyszał nic a nic.

– Złapałem dwa króliki, ciociu Enno – powiedział głośno, żeby usły-szała. Cały czas je miał przewieszone przez ramię. Nie wyobrażał sobie, jak to możliwe. – Zjemy je na kolację.

– To dobrze – odparła. – Ja je pokroję i uduszę, a ty umyjesz taras.

392

***

Ślepa Enna znajdowała pociechę w pracy. Myła sufity, szorowała pod-łogi. Willowi kazała polerować domowe srebra. Potem trzeba było roze-brać wszystkie meble, wyczyścić i poskładać z powrotem. Chodniki na-leżało wygotować. A maleńką filigranową szkatułkę zawierającą jej serce trzeba było wyciągnąć z kredensu, gdzie zwykle stała, i schować głęboko w szafkach.

Lista prac do wykonania nie miała końca. Ciotka orała Willem i samą sobą aż do zmierzchu. Czasem płakał na wspomnienie kolegów, którzy zginęli, wtedy Ślepa Enna podchodziła do niego i biła go, żeby przestał. Przestawał. I nic wtedy nie czuł. Nie czuł nic i paskudnie się z tym czuł. Znowu chciało mu się płakać, więc otulał twarz ciasno dłońmi, żeby ciotka nie usłyszała i znów go nie uderzyła.

Trudno było powiedzieć, co bardziej bolało: czucie czy nieczucie.

***

Już następnego dnia na placu zabrzmiał wzywający wszystkich dzwon, i wieśniacy, chcąc nie chcąc, zgromadzili się przed obliczem swego króla Smoka.

– Wy głupie stworzenia! – powiedział smok. – Zginęło sześcioro dzieci i stary Tanarahumra, którego zwaliście Ostrzynożycem, a wszystko to dlatego, że nie macie samodyscypliny.

Wiedźma Applemere skłoniła głowę.– Prawda to.– Wystawiacie na próbę moją cierpliwość – dodał smok. – A co gorsza,

rozładowujecie mi akumulatory. Mam coraz mniejszą rezerwę, a w ciągu dnia mogę je naładować tylko częściowo. Widzę teraz, że nie wolno mi pozostać Niemym Królem. Trzeba wami zarządzać. Dlatego potrzebuję rzecznika. Kogoś drobnego, kto we mnie zamieszka i będzie przekazywał na zewnątrz moje rozkazy.

Przed zgromadzonych wieśniaków wyczłapała Starsza Czarna Agnes.– Mogę być ja – powiedziała. – To mój obowiązek.– Nie! – warknął wzgardliwie smok. – Wy, stare dziadygi, za cwane

jesteście. Wybiorę sobie z tłumu kogoś innego. Kogoś prostego... albo dziecko.

393

Tylko nie mnie, pomyślał Will gorączkowo. Każdego, tylko nie mnie.

– Jego – powiedział smok.Tak oto Willowi przyszło zamieszkać ze smoczym królem. Przez cały

dzień i do późna w nocy w myśl szczegółowych instrukcji smoka ryso-wał na arkuszach pergaminu plany urządzeń bardzo przypominających stacjonarne rowery. Miały posłużyć do ładowania smoczych akumulato-rów. Z rana poszedł do kuźni na skraju wsi i kazał kowalom natychmiast zbudować sześć sztuk takich maszyn. Potem udał się do Starszej Czarnej Agnes, żeby powiedzieć jej, że każdego dnia bez wyjątku sześciu wieśnia-ków, wybranych przez losowanie, po kolei, czy jak tam zdecyduje, ma na nich siedzieć i pedałować bez przerwy od świtu do zmierzchu, kiedy Will będzie zanosił akumulatory do środka.

Biegał po wsi z wiadomościami – pierwszego dnia pojawiło się jak nic kilkanaście rozkazów, ostrzeżeń i rad – aż spod stóp wzbijał mu się kurz. Brak snu przydawał wszystkiemu niezwykłej intensywności. Zielony mech na czaszkach powtykanych w rozwidlenia żerdzi, wzdłuż pierwszej połówki mili nadrzecznej drogi, salamandry leniwie kopulujące w wę-glach kowalskiego paleniska, nawet bezruch drapieżnych roślin w ogród-ku ciotuni, czekających, aż nieuważna ropucha wskoczy im w zasięg cio-su – każdy znajomy widok jakby uległ przemianie. Wszystko było nowe i dziwne.

Do południa pozałatwiał wszystkie smocze sprawy i ruszył szukać ko-legów. Plac był oczywiście pusty i cichy. Kiedy zawędrował w mniejsze uliczki, goniony przez własny krótki cień, okazało się, że i tam jest pusto. Powiał wiaterek, zaszeptał, załaskotał go i zniknął. Wtedy usłyszał wysoki dziewczęcy głosik i znalazł go za rogiem.

Mała dziewczynka bawiła się skakanką i śpiewała:

Tutaj sobie stoję,Samiutka jak foczka.Jak ja się nazywam?Ano Joan...

– Skoczka! – zawołał Will.Joan Skoczka przerwała. Kiedy się poruszała, miała w sobie jakąś ki-

netyczną materialność. W bezruchu prawie jej nie było. Małą ciemną

394

główkę otaczała setka rozcapierzonych cieniutkich warkoczyków. Jej ręce i nogi były chude jak trzcinki. Jedno tylko miała jakiej takiej wielkości: świetliste piwne oczy.

– Już prawie doszłam do miliona! – Tupnęła maleńką stópką. – A teraz będę musiała od nowa!

– Jak zaczniesz na nowo, licz od razu od miliona i jednego.– Przecież to tak nie działa, dobrze wiesz. Co chcesz?– Gdzie wszyscy?– Jedni na rybach, inni na polowaniu. Jeszcze inni na polu. Kowale,

druciarz i Ponurak budują na Placu Tyranów te rowery, co nie jeżdżą. Garncarka i jej czeladnicy poszli kopać glinę nad rzeką. A znachorki są w wędzarni pod lasem z Pukiem Jagodziarzem.

– O, to tam pójdę. Dzięki, malutka.Joan Skoczka nie odpowiedziała. Już skakała przez skakankę i liczyła:– Sto tysięcy jeden, sto tysięcy dwa...

***

Wędzarnia była niemalowaną budą, stojącą tak daleko w trzcinach, że przy każdym deszczu groziła zapadnięciem się w muł. Szerszenie leniwie polatywały wokół przylepionego pod okapem gniazda. Drzwi hałaśliwie zaskrzypiały, kiedy Will je otworzył.

Baby, wszystkie naraz, uniosły groźnie wzrok. Ciało Puka Jagodziarza leżało jak jasna smuga na ciemnej ziemi przed nimi. Baby miały zielone oczy, które nie mrugały, jak u dzikich zwierząt. Łypnęły na niego.

– Ch-chciałem t-tylko z-zobaczyć c-co robicie... – wyjąkał.– Wywołujemy katatonię – odparła jedna z nich. – Teraz cicho. Patrz

i się ucz.Znachorki paliły nad Pukiem cygara. Nabierały pełne usta dymu,

a potem, nachylając się nisko, wypuszczały go na jego nagie, okale-czone ciało. Szopa powoli wypełniła się sinym dymem, zamieniając uzdrawiaczki w duchy, a samego Puka w niewyraźną plamę na klepisku. Z początku popłakiwał i pojękiwał z bólu, jednakże jęki powoli ucichły, a potem ustały. Na koniec ciało zadygotało, wyprężyło się i przestało od-dychać.

Znachorka pomazała pierś Puka ochrą, a potem wypełniła mu usta, nos i odbyt mieszaniną aloesu i białej glinki. Ciało zawinęły w długi pas białego lnu.

395

Na koniec pochowały go głęboko w czarnym błocie na skraju Wiedź-miego Stawu.

Uklepawszy ostatnią łopatę ziemi, odwróciły się jak jedna i w milcze-niu rozeszły do domów, każda z pięciu własną ścieżką.

Will gapił się na nie, dopóki nie zaburczało mu w brzuchu, przypomi-nając, że jeszcze tego dnia nic nie jadł. Nieopodal rosła wiśnia, na której niedawno dojrzały owoce. Wiedział też o pewnym pasztecie z gołębi, który nie był za dobrze pilnowany.

Pobiegł do wsi, szybko niczym złodziej.

***

Został na dworze tak długo, jak tylko miał odwagę, wkradając się do smoczego kadłuba dopiero po zachodzie słońca, bojąc się pewnego gnie-wu wielkiego Robaka. Kiedy usiadł na skórzanej leżance, a igły wśliznęły mu się w przeguby, smok odezwał się cicho i łagodnie, niemal mrucząc.

– Jakże ty się boisz! Cały się trzęsiesz. Nie bój się, maleńki. Będę cię chronił i bronił. A ty w zamian będziesz moimi oczyma i uszami, dobrze? Tak, tak, będziesz. A teraz zobaczmy, czego się dziś dowiedziałeś.

– Ja...– Ciii – syknął smok. – Ani słowa. Nie potrzebuję twojej interpreta-

cji, tylko bezpośredniego dostępu do pamięci. Spróbuj się rozluźnić. Za pierwszym razem cię trochę zaboli, później będzie coraz łatwiej. Z cza-sem może nawet to polubisz.

Coś zimnego, mokrego i oślizłego wcisnęło mu się do umysłu. W us-tach poczuł paskudny miedziany posmak. W nozdrzach ohydny smród. Odruchowo zaczął się dławić i szamotać.

– Nie stawiaj oporu. Jak się otworzysz przede mną, pójdzie łatwiej.Wlewało się weń coraz więcej i więcej tego czarnego i tłustego wraże-

nia. Zwój za zwojem wciskało się w głąb. Stwierdził, że unosi się w po-wietrze, ponad ciało, które teraz do niego nie należało. Słyszał je, jak się dławi.

– A weź sobie to wszystko.Bolało. Bolało bardziej niż najgorszy ból głowy w życiu. Bał się, że

czaszka pęknie mu od naporu. Niemniej, natarczywa obecność wpychała się jeszcze głębiej, przenikając pulsującą masą jego myśli, zmysły, wspo-mnienia. Rozdymając je. Pochłaniając. Wtem, gdy już był pewien, że głowa mu eksploduje, ruch ustał.

Smok znalazł się w nim.Zacisnąwszy mocno powieki, Will widział, w oszałamiającej, przety-

kanej bólem ciemności, właściwą światowi duszy postać smoka: wijącą się, żyłkowaną światłem, dygocącą od mocy. Tu, w królestwie form ideal-nych, nie był popsutą, ranną machiną, lecz zgrabną istotą o zwierzęcej urodzie i maszynowej doskonałości.

– Czyż nie jestem piękny? – zapiał smok. – Czyż to nie rozkosz na mnie patrzeć?

Will przełknął ślinę z bólu i obrzydzenia. A mimo to – niech mu Sied-mioro wybaczy tę myśl! – to była prawda.